Quadowa L-ka…. czyli okiem zawodnika

2016 10 29

„Odważni nie żyją długo, ale tchórze nie żyją wcale”.
Ta myśl przewodnia przyświecała mi, gdy w pewien październikowy wieczór odebrałem telefon z propozycją wystartowania na quadzie podczas zawodów Cross Country w Biskupicach.
Po drugiej stronie telefonu znajdował się Tomas Zimnol, utytułowany zawodnik SNS Racing, który z wielkim zapałem wyjaśniał mi, jak ma wyglądać mój start.
Z początku nie mogłem w to uwierzyć, w końcu nie miałem żadnego doświadczenia na takiej maszynie i nie miałem bladego pojęcia czy podołam temu wyzwaniu.
A nie było ono łatwe w końcu tor Cross Country w Biskupicach to jeden z trudniejszych torów w Polsce, wymagający doświadczenia i nie lada kondycji, których mi stanowczo brakowało.
Dodatkowo profesjonalna maszyna, jaką miałem dostać (Suzuki LTR), jest niezwykle zrywna więc niewprawiony Rajder może sobie zrobić poważną krzywdę i przy okazji zniszczyć cenny sprzęt.
Jednak po kilku rozmowach z Tomkiem (właścicielem sprzętu), który uspokoił moje obawy, klamka ostatecznie zapadła, wystartuję.
Nie mogąc wyjść z podziwu do zaufania, jakim obdarzył mnie Rybnicki zawodnik klubu SNS, bardzo chciałem wykonać swe zadanie, czyli cało dojechać do mety.

Im więcej dowiadywałem się, co miało mnie czekać, tym bardziej byłem pełen podziwu, jak głównie dzięki zaangażowaniu i poświęceniu Tomka, cały plan był krok po kroku realizowany.
Pierwsza część polegała na kilku godzinnym treningu na Hałdzie w rodzinnym Rybniku, który nie odzwierciedlał co prawda terenów w Biskupicach, dawał jednak możliwość opanowania bardzo szybkiego sprzętu.
Pod okiem Marka Zimnola przyszło mi jeździć po kamienistych i ziemnych ścieżkach przygotowanych specjalnie do tego celu.
Trening trwał 2.5 godziny i pokazał mi, jak nie wiele tak naprawdę umiem i nie wiele wiem o tym ciężkim sporcie.
Pięknie się patrzy na walczących zawodników z pozycji fotografa, jednak zasiąść za sterami szybkiej maszyny, gdzie trzeba ogarniać wiele rzeczy naraz, to zupełnie inna liga.
Pomimo że trening dał mi w kość i miałem możliwość przećwiczyć kilka elementów jazdy, a także trochę się poobijać nie przypuszczałem nawet, co czekało mnie na torze.

Zawody zaczynałem niejako z biegu, bo dosłownie wieczorem przed zawodami wracając po trzydniowym rajdzie, na którym fotografowałem.
Byłem więc nieco zmęczony, jednak niezwykle szczęśliwy i podekscytowany tym, co miało mnie czekać.
Mój brak doświadczenia, choćby w okiełznaniu szybkiej maszyny, jazdy po piaszczystym torze, czy w końcu czołówka polskich zawodników Enduro i Cross Country sprawiała, że o jakiejkolwiek rywalizacji nie mogło być mowy.
Sukcesem miało być dojechanie cało do mety i nieuszkodzenie świetnie przygotowanego sprzętu co jak się później okazało, wcale nie było takim łatwym zadaniem.
Na miejscu czekało już na mnie grono ludzi, dzięki którym ten wyjazd stał się naprawdę wyjątkowym wydarzeniem, a przedstartowy stres szybko odszedł w niepamięć
Wśród tych ludzi osoba wyjątkowa, czyli Tomasz Zimnol, który tak bardzo zadbał, by ten dzień stał się naprawdę szczególny.
To właśnie z rąk Tomka dostałem niezwykle cenny prezent, czyli klubową koszulkę z moim imieniem i nazwiskiem, która oficjalnie czyniła ze mnie członka zespołu SNS Racing i jeszcze bardziej motywowała do ukończenia zawodów.
Odpowiednio przygotowany i uzbrojony we wszelkie potrzebne mi ochraniacze i wspierany przez wszystkich klubowiczów SNS, a także innych znajomych zawodników ruszyłem na zapoznanie z trasą.
Wraz ze mną Marcin Tasarz, Marek Zimnol, Rafał Rodak i Krzysztof Chłodek, który również po raz pierwszy postanowił wystartować na swojej Suzuki LTR na której do tej pory jeździł jedynie na Rybnickich hałdach.

Już podczas zapoznania sprawdziły się słowa Marka Zimnola, który podczas swojego debiutu w Biskupicach właśnie po zapoznaniu miał już zdrowo dość.
Tor jest naprawdę wymagający, wąskie piaszczyste dróżki wijące się pomiędzy drzewami, z wieloma podjazdami i zjazdami sprawiają, że raider nie ma chwili wytchnienia, ciągle balansując ciałem.
Do tego cały tor najeżony jest poprzecznymi garbami, które zawodnik musi umiejętnie wybierać, pracując ciałem i uważając by na którymś podbiciu, nie stracić kontroli nad maszyną.

No i start, gdy stoi się w jednym rzędzie z tyloma znanymi i lepszymi zawodnikami człowiek zastanawia się, co tak naprawdę tu robi i że za chwilę pewnie połowa stawki zmiecie cię z powierzchni ziemi.
Gdy jednak sędzia unosi chorągwie do góry, wszystkie znaki zapytania znikają, a pojawiają się wykrzykniki.
W głowie pozostają cenne rady kolegów i chęć odnalezienia się w sytuacji oraz opanowania maszyny na nieznanym terenie.
Praktycznie cała moja jazda to nauka, rzucony na naprawdę głęboką wodę staram się stosować do wszystkich zasad, na ile oczywiście jestem w stanie.
Początek idzie nieźle, niestety szybko wychodzi mój brak doświadczenia, niczym szczeniak kopię się już na pierwszym podjeździe, mało nie rolując. Na szczęście znajdują się kibice, którzy szybko mi pomagają.
Po kilku chwilach znów jestem na trasie, niestety wkrótce sytuacja się powtarza, tym razem jednak zostaję na podjeździe, w którym nikogo nie ma, więc trzeba samemu wydostać maszynę.
Niestety takich sytuacji było kilka, a wykopywanie ciężkiego sprzętu marnowały tylko mój czas i siły na szczęście, gdy już udało się złapać rytm, ruszyłem troszkę śmielej.

Quad i ja cały czas pracują, zaczynam czuć poważne zmęczenie, a ciało powoli odmawia posłuszeństwa, jednak jadę dalej.
Niestety dobrą passę przerywa dzwon, źle pokonany nawrót, z którego mnie wyrzuciło i uderzam prawym kołem w drzewo. 100kg chłopa leci niczym worek kartofli.
Nie wiem, o co uderzyłem, ale zdrowo mnie przytkało, na początku myślałem, że coś sobie zrobiłem jednak na szczęście zbroja i „Hans” zadziałały i mogłem, a nawet chciałem jechać dalej.
Kolejne okrążenie pokonałem już bez kopania, nauka nie poszła w las i gdy już myślałem, że do mety dojadę już bez przeszkód pech, źle wjechałem i zablokowałem się na zwężeniu trasy.
Najpierw sam próbuje wydostać maszynę, jednak sił już stanowczo brakuje, po chwili jednak znajdują się kibice i wspólnymi siłami udaje się wydostać.
Do mety już nie daleko zaledwie kilka podjazdów i zjazdów oraz sekcja w lesie i udaje cel osiągnięty.
Wynik jest śmieszny za mną tylko jeden zawodnik, ale nie w tym rzecz dojechałem i powiem szczerze, że gdy stanąłem na mecie, smutno mi było, a wręcz byłem zły, że straciłem tyle cennego czasu.

W depo czeka już prawdziwa nagroda, czyli quadowa rodzina i fantastyczna atmosfera, jakiej nie da się porównać z niczym innym na świecie.
I choć powoli emocje spadają a w ciele bolą wszystkie mięśnie, nawet te, o których istnienia nie miałem pojęcia, to tej szczenięcej radości już nikt nie może mi zabrać.
Jest jeszcze jeden powód do radości, po raz kolejny zaskakuje mnie Tomek, przynosząc specjalnie przygotowany dla mnie puchar „Za podjęcie wyzwania”, moja radość nie ma końca.

Przechodząc do puenty, wybaczcie, że tak się rozpisałem i nie posądzajcie mnie o chwalipęctwo, bo zamysł tego opisu jest zupełnie inny.
Moim opisem chciałbym was drodzy czytelnicy zaprosić do tego wspaniałego sportu, do odważenia się i zasmakowania w prawdziwej walce i zmierzenia się ze swoimi słabościami.
W końcu, jeśli zupełny amator z nadwagą i kompletnie nieprzygotowany na to, co miało go spotkać. Dał radę przejechać, po jednym z cięższych torów w Polsce i mieć z tego niewiarygodną frajdę a uwierzcie mi, że taką miałem.
To każdy z was może tego dokonać, zapraszam więc wszystkich drodzy czytelnicy, nie upalajcie swych maszyn po lasach i łąkach.
Kolejny sezon już wkrótce mam więc nadzieję, że i z wami spotkamy się już w 2017 r.

Chcę też pogratulować Krzysztofowi Chłodkowi, który po kilku namowach również zdecydował się wystartować i bardzo dobrze sobie radził na trasie.
Oczywiście wynik również nie mógł być powalający, jednak jak na amatora, występ może uznać za udany i choć jego maszyna nieco ucierpiała w walce, to myślę, że było warto.
Krzychu Brawo!

Na koniec kilka słów podziękowań a jest za co dziękować.
Oczywiście na początek podziękowania z głębi serca Tomkowi Zimnolowi za bezinteresowną inicjatywę i po prostu chęć sprawienia komuś naprawdę wielkiej przyjemności.
Dziękuję też za ogrom zaufania, jakim mnie obdarzyłeś, to był naprawdę niesamowity dzień i wszystko to dzięki Tobie!
Oczywiście podziękowania dla Marka Zimnola, który uczył mnie i dał wiele cennych rad i dla pozostałej części klubu SNS Racing w składzie Gosia Czyszczoń, Rafał Rodak, Marcin Tasarz.
Dziękuję, że jesteście, że wspieraliście mnie i za naprawdę świetną atmosferę.

Nie mogę też zapomnieć o jednej osobie, czyli Mariuszu Wojtasiku, który kilka razy pomagał mi w tarapatach.

Relacjonował dla was Roland Hanke.

A teraz jeszcze kilka zdjęć Jakuba Rozmusa, który godnie zastąpił mnie na trasie z aparatem.